Witajcie cieplutko :)
Ciepło nam się dzisiaj przyda, bo zima pokazała swoje prawdziwe oblicze. Najchętniej w ogóle nie opuszczałabym mieszkania, ale niestety, trzeba pracować... Przeglądając folder ze zdjęciami na bloga, przypomniałam sobie o maseczkach Balea, które miałam okazję używać w ubiegłym roku. Balea to dla mnie zupełnie niepoznana marka i chyba też powinnam dodać ją do zestawienia marek marzeń, które przedstawiłam Wam ostatnio. Na przekór zimowej aurze zapraszam Was na recenzję trzech masek do twarzy (spójrzcie, jakie mają kolorowe i przyjemnie dla oka opakowania, od razu człowiekowi przypomina się lato :D).
Trzy maski - trzy różne działania i trzy różne opinie. Co je łączy to opakowanie - 2 saszetki zawierają po 8ml kosmetyku. Cena w drogeriach online waha się od 3 do 6 zł.
Zacznę od pierwszej z nich - maski peel off, która najmniej przypadła mi do gustu. W składzie bardzo wysoko znajdziemy alkohol, toteż po otwarciu opakowania "uderzył" mnie wręcz mocno alkoholowy aromat. Przyznaję, że ze sporą obawą nakładałam to żelowe cudo na twarz, wyczekując tylko podrażnienia razy milion. Nic takiego jednak nie miało miejsca, chociaż przyznaję, że zmyłam ją bardzo szybko, ponieważ zaczęły szczypać mnie oczy.
Niestety, zdjęcie maski było dość utrudnione - tak naprawdę zdjęłam ją w strzępach ze swojej twarzy, przeklinając w duchu swoją ciekawość/głupotę :P Być może ja też jestem tutaj winna, bo nie potrafiłam nałożyć jej równomiernie, przez co również nierównomiernie zastygała. Niemniej nie będę Wam polecać tej maski.
Druga maseczka "moment szczęścia" już bardziej przypadła mi do gustu. Fajnie nawilżyła moją skórę, choć przyznaję, że nie za długo cieszyłam się efektem nawilżenia. Skóra twarzy stała się gładka i przyjemna w dotyku.
Zmywanie brzoskwiniowej maski przebiegało bez problemów. I faktycznie poczułam szczęście przez moment. Maseczka przeznaczona jest dla skóry normalnej i taka skóra faktycznie może być zadowolona z jej działania.
Ostatnia maseczka przypomniała mi, że jakieś dwa lata temu poznałam jogurtową maseczkę marki Rival de Loop. Podobieństwo Rossmannowskiej maski i maski Balei jest uderzające. Truskawkowo-jogurtowa wersja Balei sprawiła, że moja skóra naprawdę się odprężyła.
Piętnaście minut po nałożeniu maski tak naprawdę nie miałam już czego zbierać z twarzy. Praktycznie cały kosmetyk się wchłonął, pozostawiając moją skórę w dobrej kondycji - nawilżoną, wygładzoną i promienną. Byłam w szoku jak sprawnie i szybko zadziałała ta maska. Pachniała przyjemnie, oczywiście truskawkami. Zdecydowanie faworytka spośród testowanych przeze mnie trzech wersji.
Jak widzicie, te trzy maski sprawdziły się u mnie zupełnie różnie. Najbardziej zadowolona jestem z wersji truskawkowo-jogurtowej. Gdyby nie utrudniona dostępność kosmetyków tej marki w Polsce, kupiłabym ją po raz kolejny. Myślę, że znów skuszę się na jogurtową maskę Rival de Loop dostępną w Rossmannie, by przekonać się, jak sprawdzi się u mnie teraz.
Dajcie znać, jakie kosmetyki Balea polubiłyście, a co nie przypadło Wam do gustu. Chętnie dowiem się, jakie kosmetyki polecacie.